Master Quality Gold CD - edycja numerowana na czystym złocie
OK. I tak mi nie uwierzysz.
Ale kiedyś przyznasz rację.
Gdy sam się z tą kwestią zmierzysz.
A ujmę ją tak: im więcej wiem, tym mniej mam do powiedzenia.
W ramach wrodzonej naszej nacji przekory złagodzę wydźwięk powyższych słów parafrazując je do stwierdzenia: im więcej słyszę, tym bardziej milczę.
Za mało? Dobrze. Uzgodnijmy, że wiem, co mówię, im mniej słów do wyjawienia tej wiedzy użyję.
Rzecz dotyczy MQG. Można dodać: CD. Master Quality GOLD. Nie wymyślił tych płyt Keith Yip, ale doskonale potrafi je produkować.
Jak to robi? Tak jak każdy realizator we współczesnych studiach nagraniowych. Utrwala sesję, przenosi ją na profesjonalny CD-R, który wędruje do tłoczni płyt CD gdzie powstaje glasmaster. Z niego są dzieci jego, za którymi jeden z drugim uganiasz się po sklepach muzycznych na całym świecie.
Powiedziałem, co wiedziałem.
Każdy tyle wie. Ale – dodam, bo już przesłuchałem kilka z tych krążków - niewielu potrafi na tę pierwszą, masterową płytę CD-R przenieść ze źródła całą muzyczną wartość nagrania, ten brzmieniowy bukiet, nie uroniwszy zeń kolorów, zapachów i barw.
I ten master, taki wycięty z muzycznej Natury jej fragment - wkładasz do czytnika CD.
I od pierwszego dźwięku stajesz się ważką lub bąkiem, trzmielem lub szerszeniem – a tych w naszym audiofilskim ulowisku – najwięcej. Albo motylem lub muszką, pszczółką i komarem. Tak, szczególnie Pan, proszę Pana. Niech się Pan nie rozgląda. Bo do Pana to mówię.
Proszę uruchomić wyobraźnię. Proszę przeoblec się w postać i naturę Gucia. Wiem, że nie jest Pan do niego podobny i dlatego nie mówię, żeby ruszał Pan w poszukiwaniu Maji. I proszę mnie nie rozpraszać!
Więc – szybujemy. Wyobraźnia pracuje, śmiało. Bzyczymy, brzęczymy, tryczymy. Wokół wojsiłki, wciornastki, przylżeńce, wielbłądki i widelnice…
Gejzery zapachów i aromatycznych wyziewów…
Brzmieniowych!
A Pan niech się tak nie napręża, nie wciąga tego wszystkiego do brzucha tylko do… wyobraźni!
I jeszcze do tego słońce, i szmer strumyka, a nad nim naderwana wiatrem pajęczynka.
A Panu to się chyba jeden hormon lekko urwał bo brzęczy Pan jakoś tak… bzykliwie!? Proszę się skupić. Jesteśmy w sanktuarium pra-dźwięków. Jesteśmy ich częścią. Niezbędnym elementem.
Niech akurat Pan tak dosłownie nie bierze tych słów do siebie...
Szybujemy, lecimy, spadamy i wznosimy się. Nic nas nie przyciąga, nic nie odpycha, kręcimy się lewoskrętnie prostopadle i równolegle. Bajka...
Niech Pan zejdzie z tej szafy! Człowieku! A Pan niech przestanie naciągać sobie ten wtyk RCA na głowę! Nie, on nie jest za mały na Pański łeb, ale to nie tą drogą wejdzie Pan do królestwa mego, tzn. dźwiękowego.
Boże, stworzyłeś nas na obraz i podobieństwo Twoje… Więc skoro niektórzy z nas jako Twoje wynalazki, zachowują się jak ten facet, o, ten łysy, co właśnie usiłuje dosiąść wkładkę gramofonową by niczym Walkiria lub inny Munchausen cwałować przez rowki winylowej płyty, czując swąd palonej masy winylowej - dotrzeć na audiofilskie wzgórze Wenery!... Więc jeśli tak jest Panie, to kiepsko się audiofilskie sprawy w Niebie mają. Sorry, jeśli uraziłem, ale mówię, jak jest.
Więc zanim ze wszystkich stron wszyscy przeze mnie tu przywołani rzucą we mnie gromem – powiem, że MQGCD to najczystsza audiofilska marihuana.
Ta zielona – nie uzależnia, ta z płyt MQGCD – wręcz hipnotyzuje.
Więc - żegnajcie, którzy płytę tej serii kupią, bo traficie do innego świata, a pozostałym w prezencie daję dziurkę z tej płyty. Wszystkie dziurki ze wszystkich płyt CD na świecie. Po co? Tak, dokładnie po to!
CYFROWE KOPIE ANALOGOWEJ TAŚMY-MATKI