Premiera nowego nośnika Ultimate HQCD
Nie spoczniemy, nim dojdziemy, nim zajdziemy w siódmy las... A co będzie za tym siódmym lasem? Kolejnych siedem? Audiofilizm jest chorobą nieuleczalną. Tak dla odbiorców jak i dostawców płyt. Ich tragizm polega na tym, że radość z osi osiągnięcia kolejnego sukcesu na polu zachowania analogowego brzmienia na płycie CD paraliżuje strach, że już nic innego nie wymyślimy, że nie pokonamy nowych barier. Ale żaden nie zdobędzie się na to, by po prostu – kupić sobie płytę winylową. Dobrze wytłoczony czarny krążek, odtworzony na przyzwoitym gramofonie da maksimum satysfakcji. Ale cóż... 90% słuchaczy woli CD. Ich nowym wynalazkiem jest Ultimate HiQuality CD. Inżynierom z Japonii i Hong Kongu udało się złagodzić załamanie przebiegu cyfrowego, zbliżając się o kilka procent do wzorca pozbawionego wszelkich zniekształceń. Moim jednak zdaniem ciekawszy jest technologiczny aspekt tej nowinki – sam krążek CD, a raczej sposób położenia na nim warstwy nośnej dla lasera i jej zabezpieczenie. Zrezygnowano z dotychczas powszechnie stosowanego poliwęglanu na rzecz fotopolimerów. Pozwalają one na bardziej precyzyjne wykonywanie zagłębień (pit) i wypukłości (land). A to warunek niezbędny do odwzorowania na płycie brzmienia jeszcze bardziej zbliżonego do walorów oryginału. Płyta UHQCD wymaga ze strony melomana nieco większej troski. Należy m.in. unikać bezpośredniego i długotrwałego naświetlania jej promieniami słonecznymi. Warstwa informacyjna została maksymalnie pozbawiona kolorowych obrazków, krzyczących haseł i grafiki. Wszystko w celu zapewnienia laserowi idealnych warunków do odczytu warstwy nośnej. I to słychać! Pierwsze płyty w tym formacie to rzeczywiście brzmieniowe klejnoty. Obok Carmen Fantasie – jedno z najbardziej referencyjnych nagrań w dziejach fonografii – kilka krążków zaskakujących przejrzystością sceny ale przede wszystkim najbardziej poszukiwanym aspektem – naturalnością brzmienia. To takie szklanki, które mimo ciągłego lania do nich wody, nigdy się nią nie napełnią do końca.