Jest taki (pewnie nie jeden) stan, w którym wszelkie codzienne atrybuty tracą znaczenie. Na przykład - lecimy samolotem na wysokości 10 tys. metrów. I wychodzimy sobie na spacer. Mówią, ze jest tam trochę chłodno, ale - pomijając - czyż wszelkie ziemskie sprawy nie giną nam z pola widzenia? Podobnie jest z samplerami. Może być na nich nagrana sekwencja piłowania drzewa, wbijania stu gwoździ (czy komukolwiek uda się ta sztuka bez uszczerbku dla palca?). Może być szum morza albo dźwięk rozpylacza systemy podlewającego ogród/. Nie ważne, co. Ważne - jak to brzmi. Pamiętam jak przed laty "powaliła" Państwa płyta Jacinthy, na której nagrany jest a capella ( części pierwszej) evergreen - Danny boy. Dla wielu z Państwa dyskusja ograniczała się do rozważania pojemności klatki piersiowej wokalistki, gdy bierze oddech przed pierwszą frazą... Ten sam utwór jest także na tej płycie (2). Zestaw utworów na tej najnowszej technicznej nowince azjatyckich audiofilów to taki spacer po chmurach. Rozgrzeje wyobraźnię muzyczną do poziomu całkowicie niwelującego niskie podniebne temperatury! p.s. Hm... a w jakim obuwiu, sugerowaliby Państwo, wybrać się na taki spacer po chmurach? ****************** Nie spoczniemy, nim dojdziemy, nim zajdziemy w siódmy las... A co będzie za tym siódmym lasem? Kolejnych siedem? Audiofilizm jest chorobą nieuleczalną. Tak dla odbiorców jak i dostawców płyt. Ich tragizm polega na tym, że radość z osi osiągnięcia kolejnego sukcesu na polu zachowania analogowego brzmienia na płycie CD paraliżuje strach, że już nic innego nie wymyślimy, że nie pokonamy nowych barier. Ale żaden nie zdobędzie się na to, by po prostu – kupić sobie płytę winylową. Dobrze wytłoczony czarny krążek, odtworzony na przyzwoitym gramofonie da maksimum satysfakcji. Ale cóż... 90% słuchaczy woli CD. Ich nowym wynalazkiem jest Ultimate HiQuality CD. Inżynierom z Japonii i Hong Kongu udało się złagodzić załamanie przebiegu cyfrowego, zbliżając się o kilka procent do wzorca pozbawionego wszelkich zniekształceń. Moim jednak zdaniem ciekawszy jest technologiczny aspekt tej nowinki – sam krążek CD, a raczej sposób położenia na nim warstwy nośnej dla lasera i jej zabezpieczenie. Zrezygnowano z dotychczas powszechnie stosowanego poliwęglanu na rzecz fotopolimerów. Pozwalają one na bardziej precyzyjne wykonywanie zagłębień (pit) i wypukłości (land). A to warunek niezbędny do odwzorowania na płycie brzmienia jeszcze bardziej zbliżonego do walorów oryginału. Płyta UHQCD wymaga ze strony melomana nieco większej troski. Należy m.in. unikać bezpośredniego i długotrwałego naświetlania jej promieniami słonecznymi. Warstwa informacyjna została maksymalnie pozbawiona kolorowych obrazków, krzyczących haseł i grafiki. Wszystko w celu zapewnienia laserowi idealnych warunków do odczytu warstwy nośnej. I to słychać! Pierwsze płyty w tym formacie to rzeczywiście brzmieniowe klejnoty. Obok Carmen Fantasie – jedno z najbardziej referencyjnych nagrań w dziejach fonografii – kilka krążków zaskakujących przejrzystością sceny ale przede wszystkim najbardziej poszukiwanym aspektem – naturalnością brzmienia. To takie szklanki, które mimo ciągłego lania do nich wody, nigdy się nią nie napełnią do końca.