Kiseki from Marek Koszur on Vimeo.
Body: | PurpleHeart Wood, 30 mm long |
Cantilever: | Solid Boron Rod: 0.3 mm diameter |
Stylus: | 0.12 x 0.12 Nude line-contact diamond, mirror polished |
Stylus tip radius: | 4 x 120 μm |
Vertical Tracking Angle (VTA): | 20 degrees |
Coilbody: | pure iron |
Weight: | 7 grams |
Output voltage: | 0.48mV at 5cm/s |
Internal impedance: | 42 ohms |
Frequency response: | 20 – 30,000Hz ± 1dB |
Channel balance: | 0.2dB |
Channel Separation: | 35dB at 1kHz |
Tracking ability at 315Hz at a tracking force of 2.6 grams: | 80 μm |
Dynamic Compliance: | 16 μm/mN |
Recommended loading: | 400 ohms (Bob Levi: I disagree! 800-1000 ohms) |
Recommend tracking force: 2.0 – 2.6 grams (Bob Levi: | I disagree! 2.1-2.4) |
Optimum tracking force: 2.46 grams (Bob Levi: | I disagree! 2.3 grams is perfect) |
Recommended tone arm mass: | Medium |
Optimum working temperature: | 20 °C |
Break-in period: | 50 – 100 hours |
Kiseki from Marek Koszur on Vimeo.
Body: | PurpleHeart Wood, 30 mm long |
Cantilever: | Solid Boron Rod: 0.3 mm diameter |
Stylus: | 0.12 x 0.12 Nude line-contact diamond, mirror polished |
Stylus tip radius: | 4 x 120 μm |
Vertical Tracking Angle (VTA): | 20 degrees |
Coilbody: | pure iron |
Weight: | 7 grams |
Output voltage: | 0.48mV at 5cm/s |
Internal impedance: | 42 ohms |
Frequency response: | 20 – 30,000Hz ± 1dB |
Channel balance: | 0.2dB |
Channel Separation: | 35dB at 1kHz |
Tracking ability at 315Hz at a tracking force of 2.6 grams: | 80 μm |
Dynamic Compliance: | 16 μm/mN |
Recommended loading: | 400 ohms (Bob Levi: I disagree! 800-1000 ohms) |
Recommend tracking force: 2.0 – 2.6 grams (Bob Levi: | I disagree! 2.1-2.4) |
Optimum tracking force: 2.46 grams (Bob Levi: | I disagree! 2.3 grams is perfect) |
Recommended tone arm mass: | Medium |
Optimum working temperature: | 20 °C |
Break-in period: | 50 – 100 hours |
Kiseki – miracle – cud
TUTAJ: Recenzja pana Marka Dyby Tak, szukanie czterolistnej koniczyny i wielokwiatów bzu – też doskonale pamiętam. Noski? Ależ oczywiście! Jak tylko klony, jesion czy jawory zaczynały kwitnąć – paradowaliśmy z „noskami” przyklejonymi do naszych zazwyczaj poobtłukiwanych nochalów. Ważne było posiąść tajemnicę podniesienia sprawności „klej-stycznej” śliny, by nosek nią oblizany trzymał się kiniola, jakby go ktoś tam papiakiem przybił. Jedni jedli mączkę kasztanową. Inni – pili oliwę zmieszaną z czymś równie w smaku obrzydliwym, ale nie pamiętam, co to było? Kto tych rzeczy nie robił...? Ale najbardziej pamiętam... podglądanie nieba. Właściwie to powinienem powiedzieć: Nieba. Nic dla wyrostka w tamtych czasach nie stanowiło większej tajemnicy, nic nie pobudzało wyobraźni tak, jak Niebo, Kosmos, Wszechświat. Wszystkie podwórkowe kundle otrzymywały drugie imiona. Czochraliśmy ich mordy wołając, eh, ty, Striełka, ty – Biełka... Wtedy właśnie w Kosmos poleciały dwa psy. Psy, które pierwsze z Bożych stworzeń, jako nasi ambasadorowie, pomerdały Stwórcy ogonami. Hm... Dwa kundelki... Przypadek? OK. Taka widać była wola Stwórcy. Mógł wybrać wszystkich lub wszystko. Ale padło na... psiaki. Rosyjskie (sic!) Za domem była niewielka łączka. Na niej – obsypany ziemią poniemiecki bunkier. Kładliśmy się w bujnej i lekko zroszonej nocnym spadkiem temperatury trawie i patrzyliśmy w niebo. Przepraszam: Niebo. Czekaliśmy, aż zaczną spadać... Gwiazdy. Nikt wówczas nie mówił o meteorytach, Perseidach czy innym pyle kosmicznym. Dla nas – były to Gwiazdy. Skąd lecą? Jak szybko? Dlaczego tak smużą? W ciągu dnia szukaliśmy odpowiedzi na stawiane nocą pytania. Ale wyjaśnienia akceptowaliśmy tylko wówczas, gdy nie kolidowały z naszymi teoriami i koncepcjami rodzącymi się w marzycielskich głowach. Właściwie to pół-główkach. Zachwyt, zachłyśnięcie się ogromem tajemnicy – paraliżowało, blokowało oddech, ale też uwalniało od zimna sierpniowej nocy, spodziewanej bury za późny powrót do domu. Ale kto tam słuchał tych połajanek. Szybowaliśmy, mijaliśmy galaktyki, ledwie zwracaliśmy uwagę na kolejne, wyłaniające się z mgławic gwiazdozbiory... Mknąć.... Pędzić... Nie, nie pamiętam, czy zastanawialiśmy się wówczas, dokąd tak gnaliśmy przez tę nieskończoność...? - Idziemy na górkę? – ktoś rzucał hasło patrząc w bezchmurne niebo, pozbawione choćby najmniejszej lipcowej czy sierpniowej chmurki. Kładliśmy się w uleżałej nocą trawie i znów patrzyliśmy w Niebo. Ale bezgranicznie błękitne. Jak okiem sięgnął... Kto dalej zobaczy? Kto uchwyci wtopione w głębię błękitu ciała niebieskie? Zupełnie magiczny moment następował w chwili, gdy bezszelestny odrzutowiec mknął poprzez międzyniebie zostawiając za sobą białą smugę. Choćby nie wiem jak długą sikawkę miał strażak, jak groźną minę milicjant – my marzyliśmy aby zostać pilotem odrzutowca. Spekulowaliśmy, co też oni z pokładów widzą? Może nawet ruch uliczny na innych planetach? Coś ty! Oni wszyscy latają tam małymi rakietkami. Wziuuutt... - Oni na tamtych planetach to mają takie teleskopy, że ciebie widzą tak jak ty talerz z zupą. - Kurczę, a u mnie dziś znowu żurek... - Uważaj, bo ci pieprzu podsypią! - Ciekawe czy ich pan od wuefu jest tak beznadziejny jak nasz? - Zwariowałeś? Oni tam nie mają żadnych szkół! To kosmici. - A co dostają w prezencie na pierwszą komunię? Żadne pytanie nie było śmieszne!!! Nawet najbardziej absurdalne. Bo to wyobraźnia decydowała wtedy o opisywaniu wszechmożliwości innych światów. Ach... Ileż bym dał, ileż bym oddał za taką noc, tam, w tej trawie, z gałami wytrzeszczonymi do granic możliwości, zachłystujących się tajemnicą i pięknem, tą prawie bajką... Bardzo zależało mi, aby obie wkładki zamontować możliwie najbardziej precyzyjnie jak tylko potrafię. Niebieska trafiła do Performera. Amarantowa – do Innovation. Nosy obu wkładek nieco wysunięte do przodu, rodziły skojarzenia z wielorybimi rekinami... Pod smukłe bryły obudowy podczepione delikatne, na niezbyt długich wspornikach – groty igieł. Takie zeppeliny... Albo sputniki. Kilka milimetrów nad czarną winylową terra incognita. Jak zagrają? Wystarczy pokonać te 2-3 milimetry by się przekonać. Ale dla rodzącej się ciekawości efektu, ta odległość miała mieć wymiar lat świetlnych, dzielących mnie od muzyki zatopionej w czarną ciszę. Kiedy z okna klatki schodowej, zamienianej w kosmodrom, zrzucaliśmy kartony wypełnione różnym balastem, najczęściej workami z wodą, symulując lądowanie na obcych planetach – wsłuchiwaliśmy się w rumor tej bożeuchowaj eksperymentalnej katastrofy, zakładając, ze być może podobne dźwięki wydaje sonda kosmiczna, gdy uderza w powierzchnię Księżyca. Ostanie sprawdzenie trajektorii, ustawienie równoległości do orbity wyznaczonej kręgami rowków płyty... Nacisk – 2,3 grama, choć jeden z recenzentów zaklinał że 2,34 jest jedynie słusznym i optymalnym wyborem. Mogę więc rozpoczynać odliczanie. Nie, oczywiście że nie do startu, tylko do lądowania jednej z najbardziej tajemniczych, owianych legendą jej powstania wkładek gramofonowych na świecie. Gagarin poleciał w rok po ekspedycji Biełki i Striełki. Nasze majdurzenia wydorośleć więc musiały niezwykle szybko. Następne lato na górce zdominowane było już nie bezosobowymi rozważaniami na temat pustki Kosmosu. Rzecz jasna personifikowaliśmy teraz każdy rozbłysk fantazji, upostaciowaliśmy przedsięwzięcia i zamiary, a każdy (mówię za siebie) dumał sobie, że jak już będzie w wieku Gagarina, to takie kosmiczne eskapady jak jego lot - będą czymś oczywistym. Tak jak oczywistym wtedy było to, że naszą ulicą trzy razy dziennie przejedzie jeden samochód. Pobieda. Właściwie to taksówka. Bo jej właściciel przyjeżdżał do domu na posiłek. Taka to była ta nasza ówczesna droga... mleczna. A każdy jej granitowy koci łeb był odpowiednikiem gwiazdy lub planety z tej drogi prawdziwej. Ze trzy dni liczyliśmy te drogowe kamienie. A myliliśmy się po sto razy, więc obliczenia trzeba było zaczynać co i rusz od początku. Na setce metrów drogi były tysiące kamieni, na kilometrze – phhu... Wszystko zapisywaliśmy patykiem na uklepanej ziemi. OK. Opuszczam ramię. Robię to zawsze i tylko wtedy, gdy mam absolutną pewność, że wokół nie ma żadnych zbędnych odgłosów otoczenia. Musi być cisza techniczna. Bo ten pierwszy dźwięk, ten moment - jak z fresku Michała Anioła – powie mi wszystko, prawie wszystko o dźwiękowym pawim ogonie, który rozleje się na bezchmurnym niebie, kilka milimetrów za główką lśniącego w słońcu odrzutowca... Uhmmm... Ledwie słyszalnie... Prawie bezszelestnie. Sunie... Najmniejszego pomruku. Pierwsze takty i po kilku sekundach głos Elli Fitzgerald... Te pierwsze dwa rowki to subtelna granica oddzielająca powłokę atmosferyczną d bezgłębi kosmosu... muzyki. Tak, tak zapewne musi pod względem dźwiękowym być tam... Błona bębenkowa rozmywa się w próżni i obcujemy z czystym, przedwiecznie nieskażonym dźwiękiem. Czysta muzyka, czysty dźwięk, czyste brzmienie, A każdy ton – w tysiącu odcieni. Brzmienia poszczególnych sekcji instrumentów, zazwyczaj w innych przetwornikach – zlane w jednorodne plamy – tutaj zrzucają wszelką poświatę je okrywającą, ukazując zbiór złożony z wyraźnie rozpoznawanych dźwięków indywidualnych. To niezwykłe, jak selektywnie prezentowany jest każdy instrument! Jak wyczuwalne są nieco zróżnicowane techniki gry poszczególnych muzyków. Jak nagle, plafon utkany ze świetlistych mikropunktów zaczyna ukazywać odrębności każdego z nich! Tam żadne niebieskie ciało nie jest podobne do drugiego, a każde choć niemal identyczne z drugim, różni się od niego w sposób wykluczający jednorodność. Bajka... Znowu bajka!? Ale... Płyta, którą uważałem za znośną i nawet ją lubiłem – pod tą igłą objawia stan jej wyniszczenia, degradacji emalii pokrywającej rzeźbę rowka. Tu i ówdzie dźwiękowy odcień rdzy, tam inny korodujący ubytek. Rozjechane źle ustawionymi igłami znaczne partie najbardziej skrajnej części płyty... Poprzednio używane przetworniki tak wyraźnie tego nie obnażały. Groty tych testowanych właśnie igieł bezwzględnie, z całą ostrością ujawniają ubytki. I tylko żal serce ściska, że przebijający przez te niedoskonałości absolutnie cudny dźwięk – daje obraz jak mogłaby ta płyta brzmieć, gdyby w przeszłości odtwarzano ją na podobnym sprzęcie i dobrze ustawionej wkładce, z grotem szlifowanym w kształcie ‘V’. Za to płyta nowa, dziewicza pozwala niezauważalnie zdjąć hełm i nie zważając na międzygwiezdną próżnię – jakimś cudem – swobodnie oddychać muzyką tak bujną i świeżą, ożywczą i czystą jak powietrze w niegdysiejsze sierpniowe noce, tam, na łące. To „tam” – jest ciągle moim największym niespełnieniem. Tak strasznie mało wiem, tak coraz mniej rozumiem. Otwieram gębę w zachwycie, gdy specjaliści z taką swobodą i swadą opowiadają o przestrzeni wszechświatowej. Jakby szli przez główną ulicę miasta, znali każdy sklepik, podwórko, zakamarek. Zauważyłem też, że astronauci po powrocie na Ziemię zazwyczaj bezradnie kręcąc głową potrafili wydobyć z ludzkiego zasobu słów na opisywania tego co widzieli - tylko jedno słowo – pięknie. Tam jest pięknie. Wszystko stamtąd jest piękne. Ale co to znaczy???!!! Teraz, słuchając Elli, zaczynam, jak mi się wydaje, wiedzieć i czuć więcej, co znaczy: pięknie, ale nasza cywilizacja nie wytworzyła słów na pełniejsze, dokładniejsze opisane wrażeń niezwyczajnych, ponadziemskich, tych z kosmosu, ze sztuki, z odtwarzanej waśnie płyty, z marzeń... Pięknie... Co to właściwie znaczy? Herman van den Dungen, gdy z sześciu przedłożonych mu do oceny wkładek, zbudowanych w Japonii na jego zlecenie i według jego założeń wybrał tę najlepszą – chciał nadać jej imię, zamknąć w jednym słowie niepowtarzalną istotę piękna, jakim go zaskoczyła: So … we had a new cartridge and a “name” was needed. I asked one of my Japanese friends the Japanese translation of “I make a new start”. The answer was “Atara shii kadode” or something like that. I answered back: “too long to print on a cartridge as brand name”. So I asked for the Japanese translation of “miracle”. The answer was … “Kiseki”. I jumped 10 meters high. A new brand name was found and what a beautiful name to follow up my former Koetsu child which was kidnapped from me and Dave in such a rude way by one of our high-end family friends … Kiseki – miracle – cud. Może rzeczywiście dzieje powstania tej wkładki warte są pióra scenarzysty, specjalisty od audiofilskich thrillerów. Zapewne tak. Ale pewnym jest także to, że każdy jej posiadacz z łatwością podskoczy w górę na 10 metrów! Prawie w Kosmos! Dzisiaj czuję się poniekąd jak jeden z kosmicznych piratów. Ich zadaniem, jeśli pamiętam, było poszukiwanie tak brakującej we wszechświecie wody. Ja w moich poszukiwaniach – natrafiłem na planetę czystej muzyki, dzięki wkładkom kiseki. Myślę, że muzyka z niej płynąca za ich pośrednictwem z powodzeniem zastąpi nie tylko wodę ale i chleb wasz powszedni... Gdzie jest ta planeta? To nie ma znaczenia. Jak długo się tu leci? Kompletnie zignoruj tę kwestię. Ale pamiętaj – aby się tam dostać, potrzebny ci kosmiczny pojazd. Kiseki. Na dziś – do wyboru – Kiseki Blue, oraz Kiseki PurpleHeart Boron. Na kosmodromie Hermana dobiegają końca prace nad kolejnymi statkami – bez wątpienia – poszybują dalej, głębiej i czyściej, zostawiając na nocnym niebie muzyki rozbłysk, a na dziennym - śnieżną smugę najczystszego piękna.