przedwzmacniacz gramofonowy Norberta Lindemanna
No i opadła mi szczęka... Nie, nie z powodów stomatologicznych. Z powodu... orzecha, który po przetłumaczeniu objawił się jako... lipa. Limetree albo lime tree.. Tak Norbert Lindemann nazwał najnowszą serię swoich konstrukcji. Uznany w Europie i na świecie, jeden z najbardziej wyrafinowanych konstruktorów, wręcz - dyktator elektronicznej mody audiofilskiej. Jego wzmacniacze mieszczą się na listach medalowych najlepszych realizacji ostatniego półwiecza. Teraz - jakby zakpił z rozpasanych gustów gminnych audiofilii. Wszedł był wręcz w łykowe łapcie, a nie lakierki obudów i lśniących gałek, których blask - tak prawdę mówiąc - ma przyćmić niedostatki soniczne i techniczne produktów innych firm. W naszym kręgu kulturowym zwykliśmy mawiać: z motyką na księżyc, z armaty do wróbla, żeby się piwa napić trzeba cały browar kupić. Norbert Lindemann wyznaje inną zasadę. Tylko tyle, ile trzeba. Każdy zbytek audiofilskim sadełkiem obrasta. I tak narodziła się na jubileusz 25-lecia firmy seria Limetree. Skupia wszystkie, genialne wręcz wcześniejsze rozwiązania lindemanowskiej filozofii dźwięku. Jest - seria Limetree - środkiem do celu, do dźwięku skrajnie i całkowicie naturalnego. Ma być wręcz niewidoczna, przezroczysta w każdym tego słowa znaczeniu. I jest. Realizm brzmienia Phono - jest jak kąpiel w zimnym morzu. Wpadasz w toń, reorientujesz się, odzyskujesz werwę i wenę, a kiedy zaczynasz odczuwać chłód - wiejesz na brzeg gubiąc badejki, co się nagle jakby większe zrobiły? Rozciągnęły się, czy może straciły naturalne oparcie przed kąpielowe? Nie, nie będzie recenzji. Nie będzie opisu wyoblanych narożników aluminiowego pudełka, ledwie wychwytywanego przełącznika, matowo świecących lampek kontrolnych. Zaledwie dwóch z trzech. Będzie pochwała uniwersalności urządzenia. A instrukcja obsługi - niemal identyczna jak pary wygodnych trzewików: włączasz i słuchasz. To znaczy - chodzisz. W pudełku - kolejny element tej serii - wzmacniacz słuchawkowy. Za chwilę dojedzie odtwarzacz sieciowy i konwerter. Z obsługą MQA! Wszystkie elementy jak jedna rodzina. Genetycznie spójne, fizjognomicznie niemal bliźniaczo podobne. I zrodzone z prawdziwej miłości do naturalnego brzmienia. ************____~~~~~ Smak porannej kawy popsuła mi lektura wielce uczonej rozprawki na temat poprawiania konstrukcji chińskiego wzmacniacza lampowego. Autor z niezwykłą swobodą i w jego ocenie - znawstwem przedmiotu - wykłada nam prawdy z zakresu elektroniki tak oczywiste jak fakt, że konia winniśmy zaprzęgać do wozu drabiniastego raczej od strony dyszla. Nawet jeśli nie przez wzgląd na samopoczucie konia to bez wątpienia z racji na nasz interes. Ekspert... Swojego nie stworzył, ale innych poprawia i poucza. *** Z pokorą usiadłem więc nad najnowszą konstrukcją Norberta Lindemanna. Zdjąłem aluminiową pokrywkę obudowy urządzenia, które swoimi gabarytami jest mniejsze od pudełka na cygara. Średniej jakości... Zanim zruszyłem pierwszą śrubę, poczułem się jak złodziej, który dobiera się do bankowego sejfu i znajdującej się tam kasetki na najtajniejsze przedmioty. Od wejrzenia w głąb Limetree Phono nie doznałem zapalenia spojówek. Szczątkowe objawy choroby numerologicznej nakazały mi natychmiast policzyć widoczne elementy. Sypie się ta gospodarka niemiecka - pomyślałem bezwiednie. Ale bakteria przekory skompensowała zmianę chemii mojego umysłu: mercedes też ma tylko kierownicę i cztery koła. W zasadzie. W zasadzie - tak. W zasadzie już od dawna nie obowiązuje w zasadzie zasada, że zasadą jest, aby zasadnym było zasadne użycie sił i środków do osiągnięcia zasadniczego celu. A tym - w naszym przypadku - ma być coraz mniej przeze mnie rozumiany szaleńczy pęd do uzyskania wierności brzmienia. W kraju o bodaj największej liczbie rozwodów - wierność ma wysoką cenę. Ludzie, ile wzmacniaczy i innych pudełek elektronicznych zbudowano na świecie w ciągu ostatniego przynajmniej półwiecza? No, ile? A każde cacko lepsze od poprzedniego. Każde jeszcze bardziej nas przybliża... do brzmieniowego ideału! A może nawet - parafrazując pewnego teoretyka - już nawet tak się zbliżyliśmy do owego brzmienia, że je minęliśmy i dalej pędzimy w bezkres wszechświata audiofilskiego... obłędu!? *** - Słuchałem muzyki. Nie wiem, co to było, ale fajnie brzmiało. I jak naturalnie! - zaciesza się sąsiad-audiofil. Tak właśnie wygląda dziś mentalność i codzienność większości współczesnych Kolumbów audiofilistyki. Pędzić dalej, jeszcze głębiej (a to równa się oczywiście - drożej) w stronę dźwięku idealnego. A ten, jak nasza żona - z każdym dniem wydaje nam się piękniejsza, lepsza, milsza i co najważniejsze - tolerancyjna. Na wszystko nam pozwala, na wszystko - godzi. Chyba, żeby nagle zmieniła zdanie, co u niej jest właściwie normą. Więc zaglądam do Limetree (ponoć słowo to znaczy to po polsku: lipa) i mam kłopot ze zgryzieniem tego orzecha, com tam go zobaczył. I to ma być najlepszy przedwzmacniacz gramofonowy? Odruchem polskiego audiofila nerwowo rozejrzałem się dookoła, czy przypadkiem producent nie przysłał mi np. reklamówki z trzema kilogramami podzespołów elektronicznych, by jakoś uwiarygodnić swoje kompetencje jako konstruktora i koryfeusza europejskiego, ba! światowego brzmienia. Nic nie znalazłem. Spojrzałem na mój audiofilski stolik... Marmur, stopy, granit, bez śrubowe łączenia, samo grawitujące się zespolenia. Czysty element pojazdu do pozagalaktycznych podróży. I ja mam na tym stoliku postawić tę papierośnicę z matowego aluminium? Usiadł komar na masce zakonniczego auta i pyta: i jak? *** OK. Idę w tę sromotę bezkrytycznie i próbuję podłączyć kable. Gabryśka, heloł, ja mam do tego pudełka podłączyć dwa pytony interkonektów z tytanem, trotylem i nitrogliceryną eliminującą szumy? To lindemannowskie puzderko waży mniej niż pół grama od dwóch deko, a sam wtyk kabla to jakieś kilo z paroma procentami po przecinku, heloł! *** Gdybym miał małe dzieci, niemowlęta w szczególności, serce pękłoby mi z żalu, że nie dam rady ich wyżywić z handlu tymi pudełkami. Ale nie mam niemowląt. Jeszcze. Więc przyciskam pudełko przedwzmacniacza encyklopedią (pamięta ktoś jeszcze, co to takiego?), zmniejszam współczynnik g przyciągania ziemskiego kabli i mogę zacząć testowanie. Mój ty Panie... Ale co ja mam testować? Może włączę łysą płytę? Tyle się mówi o poszanowaniu innych czy odmiennych, o tolerancji i zrozumieniu. Co będę to maleństwo obciążał jakąś gatunkową muzyką! Nie udźwignie to to najmniejszej nuty, nawet z pauzą może mieć kłopoty... Z drugiej strony - co tego człowieka, Herr Lindemanna napadło, żeby zainwestować, promować i wierzyć, że osiągnie sukces finansowy sprzedając tę aluminiową mydelniczkę! Żeby na odwrotnej stronie pokrywki choć lusterko zainstalował, to po wywaleniu tych paru kondensatorków można byłoby w pudełku puderniczkę sobie urządzić? Symfonia psalmów? Święto wiosny? A może Śmierć i dziewczyna (jak można tak nazwać kompozycję?)? Nie. Daphnis i Chloe. Skoro mamy do czynienia z ezoteryką w technice, więc i treść muzyczna niech będzie z iluzji i świata poza atomowego. I poszło. I............................ przeszło. I dalej gdzieś gna, nie obejrzawszy się na moje rozjechane tym dźwiękiem jestestwo... Mógłby mnie ktoś w tym stanie ułożyć w puszce z sardynkami. Byłbym najmniej apetycznym okazem w owym gronie. Ośliniony całym zaprzaśnym zadufaniem, audiofilską butą i pustożerstwem (nie znają Państwo tego terminu? A to szkoda, bo warto dziś znać trudne i nikomu nie znane słowa). Mój rozum, porwany lindemannowskim dźwiękiem wrócił po dłuższej chwili. Mam z nim coraz większe kłopoty. Cham grozi mi, że mnie opuści, zostawi na pastwę losu, bo dłużej już nie zdzierży moich poglądów. A te przecież są jedynie syntezą mądrości zbiorowej ogólnokrajowego spisku audiofilskoego. My im pokażemy, my udowodnimy, my potwierdzimy, że tylko my wiemy, co to dźwięk prawdziwy. Pochodnie i rowery w dłoń - idziemy kolumną (to taki szyk marszowy, nie zabieraj tych kolumn, Gabryśka!), więc idziemy przez miasto. Kto z nami - ten dołącza. Kto przeciw - o nie, takich nie będzie! Jest przecież demokracja! A tę każdy ceni nad życie. Więc jeśli powątpiewa, zaraz go na właściwą drogę dopałujemy. Więc ten mój rozum... On domaga się, abym użył go wreszcie i zaczął wykorzystywać do celów poznawania i oceniania świata zamiast powszechnej metody wydajemisięcośtwa. - Patrz - mówi wcale nie do końca przymilnym głosem, - lampę Alladyna ci dostałeś, ale ty tego nie widzisz! *** Audofilska lampa Alladyna... Uchodzący z niej dźwięk wypełnił neutrinami nie tylko mój pokój, ale pół dzielnicy, aż do sklepiku na rogu! Patrzę w to pudełko i nie rozumiem, skąd te czary? Czym one są, jak się rodzą? A może inaczej - co dotychczas je powstrzymywało, ograniczało? Podejrzliwość audiofilska od razu podpowiedziała kilka scenariuszy. Ten o usuwaniu elektronicznych śmieci za duże pieniądze wydał mi się najbardziej prawdopodobny. Pakują bowiem cwaniacy w lśniące pudełka całe kilogramy podzespołów (nie wiadomo, czy wszystkie są połączone, czy tylko za atrapę służą) i co roku w nowych modelach owych pudełek sprzedają audiofilskiej gawiedzi za pieniądze, o których się Amber Gold nawet nie śniło. Sprzedają legalnie, w świetle reflektorów i czerwonych dywanów! *** Mówią, że papierosy, alkohol, używki. Mówią, bo niewiele o audiofiliźmie wiedzą. Audioflizm jest najbardziej zbrodniczym uzależnieniem kolejnej populacji facetów. Tak, facetów. Jeśli trafia się wśród nich dziewczyna, to chyba z niewykształconymi do końca - jeszcze, mam nadzieję! - procesami hormonalnym! Te się zakończą i ułomność minie... *** OK. Niech się więc ten samobójczy poranek zakończy tragedią. A potem niech zapadnie szekspirowska silencja. Ludzie! Ci faceci, którzy z takim napięciem słuchają, porównują, zestawią, konfrontują, a co najgorsze - gotowi zabić innego za to, że ten nie słyszy, że "przecież teraz jest lepiej", otóż ci faceci powinni być muzykami, dyrygentami, solistami. Z taką wrażliwością dźwiękową!? Toż to same Karajany! W filharmonii ich nie uświadczysz. Tam chodzą ci, których ręka Stwórcy nie pomazała. Oni sami - te audiofile - są chodzącymi filharmoniami, kontrabasami, bębnami, fagotami czy innymi jerychońskimi instrumentami dętymi! I wszystko to zrozumiałem dziś, w niedzielny poranek, słuchając po Daphnisie i Chloe - ansermetowskiej interpretacji Symfonii psalmów... O święty nich będzie ten dzień, i łaska przejrzenia słuchowego niech mnie nie opuszcza, czego i wam, drodzy bracia i siostry życzę, a zamiast znaku pokoju, przekazuję wam Lindemannowską lipę, co jak orzech - wasz audiofilski kręgosłup moralny wzmocni i na nowo ustawi.