„O tym, jak słuch przejrzał na oczy...”
Tak.
Należy się Państwu prawda.
Pełna i cała.
Bez pomijania szczegółów.
Właściwie – to o nie właśnie idzie.
Więc – Wasza Audiofilska Naturo - zeznaję – proszę protokołować.
Jakiś tydzień temu dostałem pierwsze egzemplarze. Pomyślałem, zacznę od musicbooka:15. Szykowałem się ze trzy dni. Aranżacja stanowiska, wybór plików do odsłuchu, korekta ustawienia fotela, świeżo wyprasowana koszula i czekoladowo-pieprzowa herbata.
Wszystko podłączone.
Ale... uruchomię zestaw pierwszy raz, więc – ze względu na późną porę – lepiej włożę słuchawki, co by nie podrywać na nogi współbojowników lepszej zmiany i dyżurnego z Ochotniczej Straży Pożarnej, tej tu, co jest po sąsiedzku.
Przykucnąłem, nałożyłem i uruchomiłem.
Pyknięcie, syknięcie i cisza.
Na wyświetlaczu miodowe literki i cyferki, bez okularów lekko 'gwiażdżące' krawędziami (ciekawy wyraz).
Intuicyjność nawigacyjna.
Jest USB, jest teleportacja z 44,1 do 196, jest DSD, PCM, jest opcja odtwarzania natywnego.
OK. Zacznę oczywiście od tak wyczekiwanego trybu DSD256.
Potężne pliki, niczym płyty kontynentalne, drgnęły na dysku, ten jęknął, a w tym samym momencie mój błędnik... zwariował (ciągle mam słuchawki na uszach i ciągle jestem w przykucu, obok fotela, herbaty, ale już w świeżo wyprasowanej koszuli.
Tak, przyznaję, nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło. Nie, nie to, żebym nie miał świeżo wyprasowanej koszuli. Mam zawsze! Ale tu chodzi o ten efekt, pierwszy moment, błysk, to uderzenie jak piorunem! Nawet w sytuacji odsłuchu nagrań binauralnych (byłem zorientowany i uprzedzony o niezwykłym efekcie przestrzenności).
Więc opiszę to tak: wyobraźmy sobie - nic nie widać, nic nie czuć – żadnego podmuchu wiatru, najdrobniejszego ucisku, tylko to wirowanie... w głowie. Ty trwasz w bezruchu, a twój mózg wiruje. DOSŁOWNIE! No, proszę to sobie wyobrazić! Mózg kręci się we wszystkie strony, ale nie szumi! Widać mam dobre wytłumienie mojej czaszki.
Tak, mam dowód na zakwestionowanie teorii Einsteina i pana Ziółkowskiego (chyba Stefan), fryzjer z sąsiedztwa. To jest gość! Całe życie chłonął wiedzę z pełnych i pustych czerepów klienteli wszelkiego autoramentu, raz nawet strzygł generała.
Więc mam dowód, że nic nas tu na Ziemi nie jest w stanie ‘ciągnąć’, ‘przyciągnąć’, ‘dociągnąć’ grawitacyjnie, magnetycznie (z klejem wylanym na fotel odsłuchowy nie eksperymentowałem) jeśli słuchamy muzyki w takich wykonaniach, w takiej jakości i na takim sprzęcie jak ja, w tej chwili, pierwszy raz w długim i mocno wirażowym życiu.
Ludzie, w głowie wirowała mi karuzela dźwięków, wzbudzając wrażenia podobne do tych, gdy w dzieciństwie oglądałem pierwsze wesołe miasteczko (są jeszcze takie?). Zrazu inteligencja podpowiedziała – masz uszkodzone słuchawki. Ale jej rywalka – intuicja, podszepnęła – zaufaj, chwyć za wolant, wyjdź z tej beczki, ustabilizuj lot.
Lot!?
Ale ja nie pędzę, ani muzyka też nie ucieka. To co słyszę jest jak wybuch w wybuchu, a każdy z nich miażdżony jest jakimś nadziemskim tłokiem wybrzmienia. Słyszę każdy instrument, omdlewam niemalże konstatując, że ci faceci, gdy te rzeczy komponowali, każdemu instrumentowi napisali inne nuty – i ja - pierwszy raz w życiu to słyszę! Oni musieli to sobie najpierw wyimaginować, a wcześniej – wymyślić. A przecież nie można wymyślić nic, co nie zostało już wymyślone. Więc kim oni, ci kompozytorzy są?
To co ja teraz mam sądzić o ostaniem ponad półwieczu mojego życia? Zmarnowane? Stracone na słuchaniu niby czego? Muzycznego serka homogenizowanego? I to bez okrawków truskawek nie nadających się do sprzedaży w kobiałce, więc pakowanych do serka?
Jak teraz to wszystko Waszej Audiofilskiej Waszmości zeznaję, znów czuję w trójcy jedyną myśl trzecią, która równolegle z tamtymi wrażeniami mi się w głowie urodziła. To Muza Nienasycenia mi ją podrzuciła – a ujmę ją tak: już nigdy nie chcę niczego innego słuchać, tylko tego Mahlera, i tego Mahlera i zaraz zamówię kolejnego. Też Mahlera. Każdy w postaci DSD256
Siły witalne, jakie we mnie wstąpiły porównać mogę do... a, może jakaś młodzież tu jest? – do... powiedzmy obyczajnie – zmagań praprzodka z praprzodkinią, żeby nas tak różnonarodowo-wiście napłodzić. To ja jeszcze tyle słyszę? To mój słuch leżał do tej pory odłogiem? Słyszał niewiele więcej od ubóstwa wszechczasów typu dajerstrejtsów? To moje zmysły są w stanie słuchając nagrań w DSD256 – widzieć te swingujące sylwetki muzyków, tę intensywność dobywania dźwięków?
Dyrygenci, to najszczęśliwsi ludzie na świecie. Nikt, powtarzam, nikt poza nimi nie ma możliwości słuchania muzyki w miejscu jej stawania się. My, siedząc w filharmonii słuchamy odbić i ech. Oni są przeszywani dźwiękami niczym strzałami robinhoodów, zbrojnych w waltornie i angielskie rożki, kontrabasy i altówki.
Wszystkie te utensylia widzę i słyszę i czuję ich trafienia, które napawają mnie taką radością. A każde forte, każda nawałnica w stylu katiuszy – cały ten dywanowy, ogniowy nalot dźwięków, wlewa w morderczym pędzie taką siłę życia, z której tylko szarpniecie za ramię jest w stanie mnie wyzwolić:
- Ogłuchłeś? Wołam cię od 5 minut. Twój telefon dzwoni i dzwoni. – Moja „Wojska” wyszła z pokoju, pozostawiając jedynie echo, a ja, w kuckach, ze słuchawkami na uszach, ściskałem w dłoni jeno słuchawkowy sznur” – jedyny łącznik z rzeczywistością.
Co mam z nim czy na nim zrobić? Mogę się audiofilsko obwiesić, albo też highendowo do fotela przysznurować. Bo następne odsłuchy plików DSD256 mogą mnie w jakąś czarną dziurę wrzucić, albo zaplątać w jakieś czasoprzestrzenne struny załamania transcendentnego.
Przyznaję, sławiłem i zaklinałem: XRCD, winyle, płyty Esoterica... Tak, sam ujawnię wiele dowodów przeciwko sobie. Ale od dziś wolę żyć już tylko o highfidelitowym chlebie i wodzie, w postaci plików DSD odtwarzanych na urządzeniach Lindemanna – musicbook: 10, 15, 20 i 25. Oddam wszystkie vintage’owe schaby i kolekcjonerskie polędwiczki, nie chcę już wytwornych przetworników i potwornych lampowych wyrobników, za nic mam tranzystorowe pół potwory i półprzewodnikowe bezprzewodowce.
Tak, jestem szczęśliwy.
Pierwszy raz w życiu doznałem uczucia sensu i wielkiej satysfakcji. Śmiem twierdzić, że tysiące krytyków opisujących geniusz twórców i dyrygentów, a pługiem dla owych rolników uprawiających ugór bez- muzyczny są płyty CD, nigdy nie usłyszało tak na prawdę tej finezji i cudotwórstwa Klemperera, który z Mahlerem rozmawia w języku wyrażanym ruchami batuty. Artykułują fonemy tej komunikacji członkowie orkiestry... tak mi się skojarzyło, jakby byli oni najdostojniejszymi pionkami w partii muzyczno-warcabowych (po polsku: człowieku, nie irytuj się) zmagań, albo krotochwilnych plauder-enek dwóch magów, z których jeden rzuca nutę, a drugi zamienia ją w dźwięk.
Przeto, przyznawszy się do prawdy, proszę o jak najsurowszy wymiar nagrody, a to – uwolnienia mnie z kompresji i wrzucenie na samo dno dekompresji. Mam nadzieję, że za dobre sprawowanie, trafię kiedyś jeszcze do muzycznego Alcatraz, bo czytałem właśnie, że już koduje się i odtwarza pliki DSD512.
---------------
*Nagranie Soltiego, słynne i znane z wielu audiofilskich wydań drugiej symfonii Mahlera (Recorded at Kingsway Hall, London, May 1966), a także Klemperera – tym razem dziewiąta Mahlera (z 1967, New Philharmonia Orchestra).
„O tym, jak słuch przejrzał na oczy...”
Tak.
Należy się Państwu prawda.
Pełna i cała.
Bez pomijania szczegółów.
Właściwie – to o nie właśnie idzie.
Więc – Wasza Audiofilska Naturo - zeznaję – proszę protokołować.
Jakiś tydzień temu dostałem pierwsze egzemplarze. Pomyślałem, zacznę od musicbooka:15. Szykowałem się ze trzy dni. Aranżacja stanowiska, wybór plików do odsłuchu, korekta ustawienia fotela, świeżo wyprasowana koszula i czekoladowo-pieprzowa herbata.
Wszystko podłączone.
Ale... uruchomię zestaw pierwszy raz, więc – ze względu na późną porę – lepiej włożę słuchawki, co by nie podrywać na nogi współbojowników lepszej zmiany i dyżurnego z Ochotniczej Straży Pożarnej, tej tu, co jest po sąsiedzku.
Przykucnąłem, nałożyłem i uruchomiłem.
Pyknięcie, syknięcie i cisza.
Na wyświetlaczu miodowe literki i cyferki, bez okularów lekko 'gwiażdżące' krawędziami (ciekawy wyraz).
Intuicyjność nawigacyjna.
Jest USB, jest teleportacja z 44,1 do 196, jest DSD, PCM, jest opcja odtwarzania natywnego.
OK. Zacznę oczywiście od tak wyczekiwanego trybu DSD256.
Potężne pliki, niczym płyty kontynentalne, drgnęły na dysku, ten jęknął, a w tym samym momencie mój błędnik... zwariował (ciągle mam słuchawki na uszach i ciągle jestem w przykucu, obok fotela, herbaty, ale już w świeżo wyprasowanej koszuli.
Tak, przyznaję, nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło. Nie, nie to, żebym nie miał świeżo wyprasowanej koszuli. Mam zawsze! Ale tu chodzi o ten efekt, pierwszy moment, błysk, to uderzenie jak piorunem! Nawet w sytuacji odsłuchu nagrań binauralnych (byłem zorientowany i uprzedzony o niezwykłym efekcie przestrzenności).
Więc opiszę to tak: wyobraźmy sobie - nic nie widać, nic nie czuć – żadnego podmuchu wiatru, najdrobniejszego ucisku, tylko to wirowanie... w głowie. Ty trwasz w bezruchu, a twój mózg wiruje. DOSŁOWNIE! No, proszę to sobie wyobrazić! Mózg kręci się we wszystkie strony, ale nie szumi! Widać mam dobre wytłumienie mojej czaszki.
Tak, mam dowód na zakwestionowanie teorii Einsteina i pana Ziółkowskiego (chyba Stefan), fryzjer z sąsiedztwa. To jest gość! Całe życie chłonął wiedzę z pełnych i pustych czerepów klienteli wszelkiego autoramentu, raz nawet strzygł generała.
Więc mam dowód, że nic nas tu na Ziemi nie jest w stanie ‘ciągnąć’, ‘przyciągnąć’, ‘dociągnąć’ grawitacyjnie, magnetycznie (z klejem wylanym na fotel odsłuchowy nie eksperymentowałem) jeśli słuchamy muzyki w takich wykonaniach, w takiej jakości i na takim sprzęcie jak ja, w tej chwili, pierwszy raz w długim i mocno wirażowym życiu.
Ludzie, w głowie wirowała mi karuzela dźwięków, wzbudzając wrażenia podobne do tych, gdy w dzieciństwie oglądałem pierwsze wesołe miasteczko (są jeszcze takie?). Zrazu inteligencja podpowiedziała – masz uszkodzone słuchawki. Ale jej rywalka – intuicja, podszepnęła – zaufaj, chwyć za wolant, wyjdź z tej beczki, ustabilizuj lot.
Lot!?
Ale ja nie pędzę, ani muzyka też nie ucieka. To co słyszę jest jak wybuch w wybuchu, a każdy z nich miażdżony jest jakimś nadziemskim tłokiem wybrzmienia. Słyszę każdy instrument, omdlewam niemalże konstatując, że ci faceci, gdy te rzeczy komponowali, każdemu instrumentowi napisali inne nuty – i ja - pierwszy raz w życiu to słyszę! Oni musieli to sobie najpierw wyimaginować, a wcześniej – wymyślić. A przecież nie można wymyślić nic, co nie zostało już wymyślone. Więc kim oni, ci kompozytorzy są?
To co ja teraz mam sądzić o ostaniem ponad półwieczu mojego życia? Zmarnowane? Stracone na słuchaniu niby czego? Muzycznego serka homogenizowanego? I to bez okrawków truskawek nie nadających się do sprzedaży w kobiałce, więc pakowanych do serka?
Jak teraz to wszystko Waszej Audiofilskiej Waszmości zeznaję, znów czuję w trójcy jedyną myśl trzecią, która równolegle z tamtymi wrażeniami mi się w głowie urodziła. To Muza Nienasycenia mi ją podrzuciła – a ujmę ją tak: już nigdy nie chcę niczego innego słuchać, tylko tego Mahlera, i tego Mahlera i zaraz zamówię kolejnego. Też Mahlera. Każdy w postaci DSD256
Siły witalne, jakie we mnie wstąpiły porównać mogę do... a, może jakaś młodzież tu jest? – do... powiedzmy obyczajnie – zmagań praprzodka z praprzodkinią, żeby nas tak różnonarodowo-wiście napłodzić. To ja jeszcze tyle słyszę? To mój słuch leżał do tej pory odłogiem? Słyszał niewiele więcej od ubóstwa wszechczasów typu dajerstrejtsów? To moje zmysły są w stanie słuchając nagrań w DSD256 – widzieć te swingujące sylwetki muzyków, tę intensywność dobywania dźwięków?
Dyrygenci, to najszczęśliwsi ludzie na świecie. Nikt, powtarzam, nikt poza nimi nie ma możliwości słuchania muzyki w miejscu jej stawania się. My, siedząc w filharmonii słuchamy odbić i ech. Oni są przeszywani dźwiękami niczym strzałami robinhoodów, zbrojnych w waltornie i angielskie rożki, kontrabasy i altówki.
Wszystkie te utensylia widzę i słyszę i czuję ich trafienia, które napawają mnie taką radością. A każde forte, każda nawałnica w stylu katiuszy – cały ten dywanowy, ogniowy nalot dźwięków, wlewa w morderczym pędzie taką siłę życia, z której tylko szarpniecie za ramię jest w stanie mnie wyzwolić:
- Ogłuchłeś? Wołam cię od 5 minut. Twój telefon dzwoni i dzwoni. – Moja „Wojska” wyszła z pokoju, pozostawiając jedynie echo, a ja, w kuckach, ze słuchawkami na uszach, ściskałem w dłoni jeno słuchawkowy sznur” – jedyny łącznik z rzeczywistością.
Co mam z nim czy na nim zrobić? Mogę się audiofilsko obwiesić, albo też highendowo do fotela przysznurować. Bo następne odsłuchy plików DSD256 mogą mnie w jakąś czarną dziurę wrzucić, albo zaplątać w jakieś czasoprzestrzenne struny załamania transcendentnego.
Przyznaję, sławiłem i zaklinałem: XRCD, winyle, płyty Esoterica... Tak, sam ujawnię wiele dowodów przeciwko sobie. Ale od dziś wolę żyć już tylko o highfidelitowym chlebie i wodzie, w postaci plików DSD odtwarzanych na urządzeniach Lindemanna – musicbook: 10, 15, 20 i 25. Oddam wszystkie vintage’owe schaby i kolekcjonerskie polędwiczki, nie chcę już wytwornych przetworników i potwornych lampowych wyrobników, za nic mam tranzystorowe pół potwory i półprzewodnikowe bezprzewodowce.
Tak, jestem szczęśliwy.
Pierwszy raz w życiu doznałem uczucia sensu i wielkiej satysfakcji. Śmiem twierdzić, że tysiące krytyków opisujących geniusz twórców i dyrygentów, a pługiem dla owych rolników uprawiających ugór bez- muzyczny są płyty CD, nigdy nie usłyszało tak na prawdę tej finezji i cudotwórstwa Klemperera, który z Mahlerem rozmawia w języku wyrażanym ruchami batuty. Artykułują fonemy tej komunikacji członkowie orkiestry... tak mi się skojarzyło, jakby byli oni najdostojniejszymi pionkami w partii muzyczno-warcabowych (po polsku: człowieku, nie irytuj się) zmagań, albo krotochwilnych plauder-enek dwóch magów, z których jeden rzuca nutę, a drugi zamienia ją w dźwięk.
Przeto, przyznawszy się do prawdy, proszę o jak najsurowszy wymiar nagrody, a to – uwolnienia mnie z kompresji i wrzucenie na samo dno dekompresji. Mam nadzieję, że za dobre sprawowanie, trafię kiedyś jeszcze do muzycznego Alcatraz, bo czytałem właśnie, że już koduje się i odtwarza pliki DSD512.
---------------
*Nagranie Soltiego, słynne i znane z wielu audiofilskich wydań drugiej symfonii Mahlera (Recorded at Kingsway Hall, London, May 1966), a także Klemperera – tym razem dziewiąta Mahlera (z 1967, New Philharmonia Orchestra).