Ta strona wykorzystuje mechanizm ciasteczek (cookies) do poprawnego działania. Więcej informacji na stronie Polityka Prywatności. Zamknij.

Logowanie

KHACHATURIAN, Peter Katin, Hugo Rignold, The London Symphony Orchestra

Concerto for Piano and Orchestra - Everest Records

Khachaturian Concerto for Piano and Orchestra
  • Peter Katin - piano
  • Hugo Rignold - conductor
  • The London Symphony Orchestra - orchestra
  • KHACHATURIAN

Produkt w tej chwili niedostępny.

Audiofilskie arcydzieła z Everest Records

A Hugo Rignold / LSO performance of this brilliant showpiece for orchestra with piano accompaniment performed superlatively by Peter Katin. The recording, another of the great Bert Whyte efforts, was staged in 1959 at London’s famous Walthamstow Hall, the site of many famous Decca recordings. The LP, as are all reissues from this series, was cut directly from the 35mm magnetic film using a vintage Westrex 1551 tape machine, with specially built playback electronics that are vastly superior to any others used on these machines to playback the original 35mm tapes. The Len Horowitz / History of Recorded Sound specially modified 1551, fitted with brand new playback heads matched to the revolutionary playback electronics was stationed at Bernie Grundman Mastering in Hollywood. With Len Horowitz running the playback machine and Bernie Grundman mastering from the three track 35mm tapes, Classic Records has been able to cut the legendary sound and performances directly from the 35mm magnetic film through Classic's "ALL TUBE" tape playback system and cutting system at Bernie Grundman Mastering in Hollywood. The LP's are pressed on Classic's 200g Super Vinyl Profile making it possible to get ever nuance out of the non-distorted grooves that make SVP sound superior to all other records on the market today. Authentic tip on construction jackets with all original artwork and labels add to this must have deluxe LP edition as part of the Classic Everest 35MM LP Series. Perły jednego z najważniejszych labeli w dziejach fonografii! Znów dostępne! Zapisywane w oparciu o technologię podobną do realizacji labela Mercury Living Presence, ale (!!!) – na szerokiej taśmie magnetofonowej! Taśmy takie stosowano w studiach Hollywood, w celu uzyskania pełnego realizmu ścieżki filmowej. Później także w stacjach radiowych i tv całego świata. Trzy szerokie ślady, nawet przy uszkodzeniach, erozji warstwy magnetycznej, zawierają dość informacji, by zapewnić słuchaczowi poczucie nadzwyczajnej prawdy brzmienia. Szybkość przesuwu takiej taśmy przed głowicą to zazwyczaj 38cm/sek, a nawet 76! Przy tej prędkości w pohitlerowskim Berlinie Amerykanie rejestrowali występy orkiestr i dyrygentów, których przyszłość (ze względu na wyjaśnianą w Norymberdze współpracę z nazistami) nie była jeszcze jednoznacznie określona. Stosunek poziomu sygnału do poziomu szumu własnego taśmy ulegał w tym zapisie niespotykanemu dotychczas poszerzeniu, a może lepiej powiedzieć - odsunięciu. W pełni odwzorowana scena, brzmienie każdego instrumentu, oryginalna akustyka sali koncertowej – oto najważniejsze atuty tej technologii zapisu dźwięku. Noga sama ugina mi się w kolanie, gdy śledzę relacje opisujące proces budowania torów dźwiękowych do zapisu dźwięku w drugiej połowie XX wieku. Pod jego koniec wielu entuzjastów z mozołem rekonstruowało jakże niesprawiedliwie odtrącone w latach 60. urządzenia i metody. Postęp, wiara, że ‘nowe’ jest lepsze - usunęło na śmietnik audiofilski najlepsze tory dźwiękowe wszech czasów. A nie bez znaczenia na taki los tamtej technologii mógł mieć wpływ stan wspaniałych, ale jednak niedoskonałych głośników. Ludzie nie byli świadomi, jak doskonale zapisywali dźwięk!!! Dziś trwa wielka batalia o transfer ówczesnych zapisów na współczesne nośniki cyfrowe. W tym czasie taśmy podlegają postępującemu procesowi degradacji we wszystkich aspektach – mechanicznym i chemicznym, a nade wszystko - elektrycznym. Namagnetyzowana głowicą warstwa aktywna taśmy, poddawana wpływowi pól magnetycznych kosmosu i najbliższego otoczenia – ulega nieustannej „magnetycznej erozji”. Tak jak starożytne freski, rzeźby czy wiara ludzi w piękno i nieodwracalność zdradzieckiego ciosu. Ciosu, który sami sobie zadajemy. Oto perwersja pierwszego sortu! Kiedyś ludzie słyszeli inaczej. Poziom muzycznego wykształcenia, a nade wszystko obycia został niemal w całości przykryty współczesnym nieuctwem. Tępota wrażliwości muzycznej może z powodzeniem konkurować z obuchem młota kowalskiego. Przesadzam? Proszę bardzo, przeprowadzimy test komparatystyczny. Nasi uczestnicy pochodzą z lat: 1925, a potem 1950, 1975, 2000. Pytamy każdą z reprezentatywnych grup: wymień główne formy muzyczne. Pytanie drugie: sekcja drewna w orkiestrze – wymień instrumenty. Trzecie: oktet, nonet – co to jest? Następne: forma sonatowa – określ występowanie. Ongiś te kwestie ludzie mieli w jednym palcu! Dziś krzykliwe radia oferują tysiące złotych nagrody dla tego, kto pierwszy zadzwoni z odpowiedzią na pytanie: które określenie odnosi się do instrumentu muzycznego: trąbka, pompka czy lewarek. Nagrody, o jakich Salomonowi się nie śniło. Prawidłowa odpowiedź na trudniejszą wersję tego pytania: fagot, waltornia, pompka i lewarek – gwarantuje kluczyki do mercedesa. Kiedyś człowiek chłonął to, co wokół siebie widział, idąc przez świat. Szeroko, nie gubiąc szczegółów. Dziś ten (prawie) sam człowiek, skazał siebie samego na wpatrywanie się w maleńki ekran, by ów wielki świat okiem, nierzadko kaprawym lub zezowatym, ledwie liznąć. Od dawna ów pra-wie-człowiek nie wie, że żadne retiny czy trójwymiary nie oddadzą choćby namiastki cudu natury. Ale nie odetnie się od smartfonowej pępowiny. Gdyby mu ten telefonik zabrać, biedaczysko waliłoby łbem o ściany i słupy. Stąd taki dziś wysyp „zakutych łbów”. Wiem, przesadzam. Co więcej – rżnę głupa!? W pewnym sensie tak. Rżnę czyli kreuję? Stwarzam? Zwykły głup to ten c o mało wie. Wyrżnięty to taki co wie dużo. Zwykły stał, cielę Boże, i patrzył na stworzenie Pańskie. Wyrżnięty - w jednej sekundzie dzieł Pańskich widzi dziesiątki na instagramach, twitterach i facebookach. Nikt nie pomyśli już dziś, jakże tą kalejdoskopową kanonadą obrazów mordujemy naszą wyobraźnię. Znowu test? Bardzo proszę. Popatrz na orchideę. Widzisz? Zapamiętałeś, w trójwymiarze? To teraz wyobraź sobie ogród tysiąca orchidei (a taki przecież nie istnieje…). I co, widzisz? A dlaczego nic nie widzisz? OK. Test drugi. Przez pół godziny patrz w rozjeżdżaną kołami samochodu kałużę po ulewnym deszczu. Patrz, jeszcze... Możesz z różnych stron. I co widzisz? Opisz swoje wrażenia na trzech stronach maszynopisu… A, nie wiesz, co to jest maszynopis? I sami Państwo widzą, nie warto poświęcać wam ani chwili uwagi. Wy już nic nie wiecie, nic nie potraficie, a swoje zmysły – by potwierdziły szczątkową aktywność, faszerować musicie multimedialnym paprykarzem szczecińskim… Co? Tak, mnie też się w tej chwili ‘cofło’… Badania naukowe, gdyby takie prowadzono, udowodniłyby, że pasmo przenoszenia naszego wzroku zostało postępem cywilizacyjnym pomniejszone do poziomu klapek ograniczających pole widzenie szkapy albo innego Łyska. Ze słuchem jest jeszcze gorzej. To fantastyczne… Chyba nigdy nie spotkałem osoby, która oddawałaby się sekwencjonowaniu świata dźwięku. Można słuchać symfonii ‘Pastoralnej’ metodą na pantofelka, jednokomórkowego eukarioty albo jakiejś ameby wyginającej się w chwili, gdy patrzymy nań okularem mikroskopu. Słyszymy wówczas: tu tu tru tu, strutu, tu tu. Mniej więcej, chociaż może z przewaga srutu… Ale można też słuchać tej orkiestry wyławiając, segmentując tworzące ją instrumenty, dźwięki, dynamiki, interferencje, walory, wibracje… Och! Co Państwo z tymi testami? Dobrze, możemy zrobić jeszcze jeden. Kartka papieru, cztery kolumny. Tytuły kolumn: instrumenty, dźwięki, dynamika, walory. OK. I słuchamy 40 symfonii Mozarta. I wpisujemy w kolumny przymiotniki i określenia. Proszę pana: przymiotniki, a nie podmiotniki, choć sądzę, że i tak nie wie Pan co oba te słowa znaczą. I jaki wynik testu? Ile instrumentów Państwo wysłyszeli? Jakie określenia wpisali na opisanie charakteru dźwięków. Jakże to? Co się: nie da. Przecież wszystko co istnieje daje się nazwać lub opisać! Ok. Jeszcze raz. No cóż. Widzimy coś, czego nie potrafimy opisać. A skoro nie potrafimy rzeczy nazwać – nie mamy o niej pojęcia. Ze światem dźwięku jest tak samo, czyli po stokroć gorzej. A każdy segment otaczającego nas świata, to odrębny… świat, no właśnie – doznań! +++++ Karajan dzwoni do flecistki: - Tu Karajan, proszę przyjść jutro o 16,00, powtórzymy dwa dźwięki za taktu 46. Właściwie to jeden dźwięk. - (…) - Nie, o 16,00 bo o 15,55 muszę dostać od fagocisty cały takt 12. Potem, przy stole montażowym, złożonym z 48 albo 96 śladów (każdy ślad to zapis partii jednego instrumentu) można dowolnie poprawiać genotyp interpretacji Eroiki czy Snu nocy letniej. Każda nuta, każda między-nuta, każde przed i po-nucie – to jak element szyny w kolejowym torze. Źle wykonany, kruchy, krzywy, odkształcony, wygięty – to gwarancja katastrofy. Tu i ówdzie czytamy – nagranie zrealizowano – i padają daty 2-3-4 sesji nagraniowych. Niekiedy w różnych miejscach. Bo np. ten solista lepiej brzmi w innej akustyce. Potem skleja się, montuje, podmienia dźwięk mniej szlachetny lub wręcz fałszywe brzmiący, do chwili, w której uśmiech Lisy idealnie pasował do Mony. +++++++ Rok 93. Lipiec. Nagrywamy ‘Carmen’ na dziedzińcu Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie. Trzy sceny, orszaki torreadorów, konie, przepiękne wczesnoletnie wieczory i… wróble. Gramy pierwszy spektakl. Kamery, magnetofony – cóż za cudny szmer – chrumkają swoimi mechanizmami szczytując w każdej sekundzie z radości, iż utrwalają rzecz po prostu piękną. Dzieje się, że hej! Akt trzeci. Noc. Idą przemytnicy. Sza! Błękitna poświata ciemnicy, w dali łuna portowych świateł. Magia scenografii. Boże, jakeś Ty to pięknie obmyślił! Nagle, zza lewego skrzydła zamczyska nadlatuje nad dziedziniec i scenę banda wróbli, owładniętych jakimś szałem albo innym rozpustno-gzim amokiem. Wskaźniki magnetofonów wbijają się całą mocą w moje gałki oczne. Niewidzialne strugi krwi wypływają, wręcz rzygają strumieniami z powodu tak sakramentastycznie zamordowanego nagrania! Nikt w wozie transmisyjnym się nie poruszył, nikt nie zaklął. Nikt nie rzucił słowem cięższym niż decybel. - OK, wstawimy tu fragment jutrzejszego nagrania – nie pamiętam, kto to powiedział. Ania? Może Sławek? Albo Joanna, która jeszcze wtedy z nami pracowała. Ale raczej Sławek. Jutro. Gramy drugi spektakl. Trzeci akt. Ruszają przemytnicy. Piękne granatowe niebo podświetlane światłami wzmiankowanego już portu. Kręcą się DATy i szpule. W prawym kanale na jednym z mierników – lekkie drżenie. My nie słyszymy i nie widzimy, ale mikrofon już rejestruje zbliżającą się katastrofę. Wychodzę z wozu transmisyjnego. - Helikur… - nie wiem, czy ktokolwiek usłyszał już to, co ja właśnie zobaczyłem… To, co zbliżało się do nas, bliskując kolorowym światyłkiem na ogonie… Maszyna przeleciała nad zamkowym dziedzińcem ku uciesze publiki i koni, rżały do rozpuku, nabijały się z naszej poruty. - OK. Jutro… Jest jutro. Ktoś mówi – do trzech razy sztuka… Inny – w odległości większej niż długość mojego ramienia bąknął: - Dziś pewnie jakiś holownik da parę z gwizdka… Był to chyba pierwszy raz, gdy poważnie chciałem… zabić. Wieczór. Trzeci akt. Przemytnicy… Najdłuższy marsz przemytników. Wydaje mi się, że orkiestra gra tak wolno, że nie przekracza jednej nuty na godzinę. Wszyscy ochroniarze i bileterzy wiedzą, że nie wolno zamykać, otwierać, wpuszczać, wypuszczać, ziewać, kaszleć, wołać cycka, bo to akurat jakiemuś chłopu zamarzyła się pora nocnego karmienia. Samo w sobie jest rzeczą naturalną i piękną. Ale to ciamkanie i mlaskanie, i ten przymruk podczas przełykania, połączony z wydechowym westchnięciem: ‘jakie to smaczne’… - tu miałby wymiar dźwiękowej katastrofy cielenia się największego lodowca rozłupującego Antarktydę na połowę. Przemytnicy idą, już przeszli połowę dystansu, na zamkowym dziedzińcu nikt nie oddycha, nie mruga powiekami… Przy bocznym wejściu jakiś ruch. Jakiś rowerzysta próbuje odpiąć łańcuch łączący jego rower ze skrzydłem metalowej bramy. – Ty, idź tam i złam mu rękę albo wyjmij tę bramę z zawiasów! Krytyczny moment. Zaraz, zaraz będziemy mieli te ostatnie 60 sekund, które musimy podmienić w nagraniu. I… pisze się, jeszcze 20 sekund, dźwięk idealny, już tylko 12, 9 sekund i mammmmmyyyyy g…… (w oddali gwizd lokomotywy wjeżdżającej na tor dworca głównego). Gó…o mamy! Czuję w sobie moc Prometea. Niech mi nikt nie mówi, że taśma magnetofonowa czymkolwiek różni się od gumka do gaci! Ja ją naciągnę, wyrwę z niej te parę sekund i wykleimy to seksualne rozpasanie wróbli! Jeśli ktoś z Państwa oglądał ten spektakl w TVP2, powtarzany chyba ze trzy razy, albo słuchał kasety lub CD z tego spektaklu - widział lub słyszał jedną całość. Nikt nie domyślił się, że złożona jest ona z części. A całość została opisana jako transmisja i zapis „na żywo”… Bo tak było. Nie pamiętam, czy taśmę rozciągnąłem czy ów fragment nagraliśmy czwartego wieczora? A może wkleiliśmy te parę sekund z innego spektaklu lub uroczystości wodowania statku? Proszę? Wiem, co mówię… Kiedyś opowiem, jak się pierwszy raz… powiesiłem. Za oknem rozgłośni… Koledzy odcięli mnie po 15 minutach, gdy wybrzmiał sygnał końcowy audycji. W końcu w radiu antena zawsze była najważniejsza. +++++++++ Słucham tych nagrań Everesta. I czytam: „using an ‘all tube’ cutting system for maximum fidelity”. Już wtedy – nie umiem oprzeć się tej myśli - ludzie wiedzieli, że u zarania trzeciego dziesięciolecia XXI wieku inżynierowie nie wymyślą i nie zbudują nic lepszego nad lampowe systemy zapisu, reprodukcji i nacinania winylowych krążków, skonstruowane w połowie XX wieku. Byli szczęśliwi? A może nieświadomie - zrozpaczeni? To jakby ofiary Pompei w objęciach śmierci z okrzykiem na ustach: „jaka szkoda, że nie będziecie mogli tego przeżyć razem z nami!”. Przeżyć czego? Skąd oni wiedzieli, że my, ich potomkowie, grzebać będziemy już tylko w winylowym pogorzelisku, natrafiając tu i ówdzie na analogowe okruchy, osypane popiołem dawnego brzmienia? A sami, cierpiący na swoistą bezpłodność, nigdy nie stworzymy zapisów tak bardzo odpowiadających właśnie naturalnemu brzmieniu. Więc – bardzo proszę – jedyna taka okazja! Mogą Państwo posłuchać płyty wytłoczonej przez legendarny label Classic Records, którego właściciel zrobił wszystko, by niejako cofnąć koło życia i wrócić do winylowej Pompei, do źródła, do jakości zapisu w dniu jego poczęcia! Tak odzyskany dźwięk umieścił na czarnej płycie. Mam dla Państwa pojedyncze, historyczne, oryginalne tłoczenia pereł katalogu Everest na super cichym winylu 200G z Classic Records (33 rpm) oraz… najnowsze tłoczenia z Quality Records, każde na 2 x 45 rpm. Które lepsze? Zaczynajmy więc tak bliskie polskim audiobilom doświadczenie mistycznego stanu urobora, węża, który zjada sam siebie, rzeki, która wpływa do źródła będącego jej ujściem… Te nagrania warte są… pokory. Ale wymagają poświęcenia, na jakie praktycznie mało kogo stać. Otwarcia umysłu. Skoku w otchłań, z której się właśnie wyskoczyło, a która znów jest przed nami… W czarną dziurę, którą świadomie i w znoju trzeba będzie rozświetlić. Odpowie dumny Lechita: – Coś pan, mam skoczyć w takie szambo? Przecież to… klasyka! Tak, nic Lechickiego audiofila nie brzydzi bardziej niż klasyka. Lechicki audiofil oddałby ostatni grosz za suitę w wykonaniu Pire Stryjc na oryginalny zestaw instrumentów: czkawkę, chrapanie i odgłos refluksu każdego z członków tej formacji niźli zechciał przez 60 sekund, w spokoju, wysłuchać Mozarta. Albo za nowe nagranie nie istniejącej od lat formacji Blink Plojd. Po ‘De Vall’ niechby nagrali ‘De Gate’... Genialne! Idą faceci i otwierają/zamykają bramki, furtki, drzwi, wrota i zapory, szlabany i fikusy (też nie wiem, co to w tym kontekście znaczy, ale jakoś mi tu brzmieniowo pasuje). Miliony dolarów chłopaki zarobią. Nie tylko w Polsce. A każde wydanie japońskie ‘De Gate’ zapewni im (blinkfejtom – zapis fonetyczny) dostanie siódme życie. Bo dla nas nie jest ważne co jest grane, tylko: kto gra i czy jest to dobre, zdaniem kol. A.P.S.C. Warcały ASC lub innego Piwodrąga, tak, tego samego, Piwodrąga Stefana. Zaraz, chwila, stop. O czym ja tu piszę? Czy to ważne? Niesie mnie, jak igłę po łysej płycie z rozregulowanym antyskatingiem… Od czego bym nie zaczął, zawszeć muszę dojść do jakiegoś końca. A ten – mało kogo interesuje. Jak napisy po ostatniej scenie filmu. Lecą przez pięć minut, wymieniają setki osób. Nawet ogrodnika, który podlewał trawnik przed nakręceniem sceny, w której twarz bohatera zrywa nosem darń, made in Kew Gardens. Facet opowiadać będzie wnukom, że… robił w filmie, w Hollywood. A nie robił? Robił. A, już pamiętam. Miałem pisać o płytach. Everest. Wytwórnia i zarazem standard nagrań. Znakomite. Jak ten tekst. Proszę więc posłuchać. Tak Państwa wciągną, że nawet nie zauważycie, żeście słuchali… klasyki.

 

Razem z tą płytą inni Melomani kupowali: